Ta strona używa plików cookies.
Polityka cookies    Jak wyłączyć cookies?
AKCEPTUJĘ
Kocham Radzyń Podlaski

  Kochamy nasze miasto i jesteśmy z niego dumni!

Wywiad z Adamem Jarniewskim, gościem „Radzyńskich Spotkań z Podróżnikami”: Grenlandii bardzo trzymają się stereotypy

Zapraszamy do lektury wywiadu Roberta Mazurka z Adamem Jarniewskim, autorem książek „Nie mieszkam w igloo. Dekada życia na Grenlandii” oraz „Listy z Grenlandii”, który będzie gościem 43. edycji „Radzyńskich Spotkań z Podróżnikami”. Wydarzenie odbędzie się 8 grudnia w Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Zenona Przesmyckiego w Radzyniu Podlaskim. Początek o godz. 18.00.

Twoja przygoda z Grenlandią, która trwa już ponad dekadę, to seria czystych przypadków i spontanicznych decyzji. Jak trafiłeś do tego jedynego w swoim rodzaju miejsca?

Tak, na Grenlandii mieszkam od 16 lat. Studiowałem w Poznaniu filologię duńską, dostałem stypendium i trafiłem do Danii na uniwersytet ludowy. Tam, już pierwszego dnia moją uwagę zwróciła dziewczyna o egzotycznej, hawajskiej urodzie. Dużo czasu minęło zanim się lepiej poznaliśmy. Okazało się, że Birthe pochodzi z Grenlandii.
Stypendium się skończyło, ukochana została w Danii, ja wyjechałem pracować do Anglii. To było ciężkie rozstanie, ale udało się nam utrzymać kontakt. Z czasem Birthe wróciła do swego rodzinnego domu, a ja nie brałem wtedy jeszcze pod uwagę możliwości zamieszkania w jakimś 5-tysięcznym miasteczku na końcu świata. Mój tok myślenia zmienił się, gdy pewnego marcowego poranka spojrzałem na telefon komórkowy, który pokazał kilkanaście nieodebranych połączeń z numerem zaczynającym się od +299. Tego dnia dowiedziałem się, że za kilka miesięcy zostanę ojcem. Wyruszyłem do Sisimiut. Przyjechałem tu w czerwcu 2006 roku i tak zostałem.

Mało kto wie, ale Grenlandia to terytorium Królestwa Danii. Mógłbyś w tym kontekście zdefiniować obywatela największej wyspy świata?

Grenlandczycy mają duńskie paszporty, ale to zupełnie inni ludzie. Tradycje, kultura i podejście do życia bardzo się różnią. Należy też pamiętać, że Grenlandia to olbrzymie terytorium, zamieszkują je ludzie o różnej mentalności i muszący zmagać z bardzo różnymi wyzwaniami. Żeby to „zdefiniować” potrzeba by kilkudziesięciu stron, a nie kilku linijek.

A czy jest coś, co łączy Eskimosów i Polaków?

Szczerze mówiąc to nie wiem. Po pierwsze warto by się zastanowić nad różnicą między Eskimosem a Grenlandczykiem. A nawiązując do poprzedniego pytania – trudno mi odpowiedzieć bez generalizowania, a wolałbym tego uniknąć. Sam obserwuję polskich podróżników i reporterów którzy po kilkumiesięcznym czy nawet kilkutygodniowym pobycie w obcym kraju snują głębokie konkluzje i wyciągają pochopne wnioski. Im dłużej mieszkam na Grenlandii, dalej jest mi do odpowiadania na takie pytania, zostawmy to więc tak zwanym podróżnikom.

Co było dla ciebie najtrudniejsze po przeprowadzce na Grenlandię?

Wiele rzeczy było trudnych, to przecież przeprowadzka w zupełnie inny klimat, dosłownie i w przenośni. Najtrudniejsze były chyba kwestie kulturowe, sposób życia na największej wyspie świata. Do pogody łatwiej się było przyzwyczaić. Jak przyjeżdżasz na Grenlandię nikt nie daje ci „instrukcji obsługi” tego miejsca, ludzie oczekują raczej, że wiesz jak oprawić fokę czy renifera, jak jeździć skuterem śnieżnym. Wszyscy myślą, że potrafisz się zachować będąc pasażerem na psim zaprzęgu oraz na przyjęciu urodzinowym, które tutaj odbywa się na zupełnie różnych zasadach niż przyjęty w Polsce model „u cioci na imieninach”.
Na akceptację oczywiście trzeba sobie zapracować. Na Grenlandii jest spory przepływ siły roboczej, szczególnie z Danii i nikt nie traktuje cię poważnie ani nie inwestuje w znajomość z tobą, zanim nie okaże się, że zostajesz na dłużej. Coś w rodzaju wrodzonej odporności na zawieranie przyjaźni, której uczysz się na własnych błędach.

Napisałeś w książce, że w polowaniach odnalazłeś samego siebie i to one pozwoliły przetrwać ci trudny okres w nowym otoczeniu. Możesz tę myśl rozwinąć...

Hmm, nie wiedziałem, że mam na ten temat tak głębokie przemyślenia. Nie da się opowiadać o Grenlandii bez wspominania polowań, to integralna część naszej codzienności. Był to bez wątpienia jeden z ważniejszych elementów asymilacji. Polska i Grenlandia pod tym względem to dwa różne światy. Statkiem z Danii co tydzień przypływają artykuły spożywcze. Są warzywa i owoce, mrożonki. Również mięso. Asortyment nie zawsze jest bogaty, a ceny wysokie. Czasem, gdy drogę morską odetnie lód, brakuje nawet podstawowych produktów, ale nigdy nie jest tak, że jesteśmy zdani tylko na polowania. Strzelanie do zwierząt wynika z wielowiekowej tradycji. W Polsce ani ja, ani nikt z mojej rodziny nigdy nie polował, a tu stało się to naturalne. Wchodzisz do pokoju nauczycielskiego, wszyscy rozmawiają o polowaniu na renifery: Gdzie byłeś? Ile upolowałeś? A jakie były? Grube? Niegrube? A jaki kaliber? To przychodzi naturalnie i zaczynasz tym żyć.

O Grenlandii krąży wiele stereotypów – chociażby, że jeździ się tam głównie psimi zaprzęgami i mieszka w igloo. Czy to naprawdę stereotypy?

Tak, Grenlandii bardzo trzymają się stereotypy. Psie zaprzęgi to dziś głównie rekreacja, a w igloo nigdy nie mieszkano. Ze stereotypami na temat Grenlandii spotykam się za każdym razem kiedy jestem w Polsce. Igloo jest oczywiście jednym z nim. Mieszkamy oczywiście w domach, które najczęściej są budowane z drewna. Mamy centralne ogrzewanie, prąd i internet. Pod niektórymi względami to Polska musi równać do Grenlandii, a nie odwrotnie. Mówię tu nie tylko o technologii ale i o kwestiach światopoglądowych. Grenlandia to dziś rozwinięty kraj, czasy Anaruka już dawno minęły. Trzeba tu jednak dodać, że ze względu na położenie geograficzne, demografię (56 tys. ludzi na powierzchni 2 mln km kwadratowych) i surowy klimat kraj ten musi podołać wielu wyzwaniom i ten fakt należy zrozumieć zanim zaczniemy oceniać stosowane tu rozwiązania.

Nazwa wyspy oznacza „zielony kraj”. Nie jest to przypadkiem „delikatne” nadużycie?

Tak, Grenlandia to nazwa „marketingowa” nadana przez Eryka Rudego, by ściągnąć osadników na tą skutą lodem wyspę. Z rzeczywistością ma mniej więcej tyle wspólnego co reklamy leków w polskiej telewizji.

Jesteś nauczycielem w grenlandzkiej szkole. Czym różni się ona od tej w Polsce?

Praktycznie całe moje nauczycielskie doświadczenie zdobyłem na Grenlandii, dlatego porównywać mogę głównie z perspektywy ucznia polskiej szkoły. Po pierwsze, to zupełnie inny system edukacji, oraz inne podejście do niektórych przedmiotów. Od nauczycieli w szkole podstawowej, w której zostałem początkowo zatrudniony, wymaga się nauczania kilku przedmiotów. Dlatego na moim pierwszym planie lekcji znalazła się m.in. religia. A to nie była jedyna niespodzianka, która czekała na mnie w Nalunnguarfiup Atuarfia czyli „Szkole nad jeziorem”.
Podejmując tę pracę musiałem również przedefiniować sobie rolę nauczyciela, jaką pamiętałem z polskiej szkoły. Jest ona na Grenlandii na pewno mniej „autorytarna”. Uczniowie mówią do ciebie po imieniu, do tego Grenlandczycy często zwracają się bardzo bezpośrednio. Trochę czasu zajęło mi zrozumienie różnic w sposobie komunikacji, Grenlandczycy mają bardzo bogaty język ciała i spora część rozmowy odbywa się bez użycia słów. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że rozpoczęcie pracy w szkole już kilka tygodni po przyjeździe było rzuceniem się na dość głęboką wodę. Ale jakoś wypłynąłem i tak sobie dryfuję do dzisiaj. A jako nauczyciel irytować się chyba czasem muszę, choć Grenlandia nauczyła mnie, że niektóre problemy łatwiej rozwiązać przy użyciu humoru niż frustracji.

Wędzony renifer czy surowa skóra wieloryba to z pozycji Europy potrawy dość egzotyczne. Często królują tam na stołach?

Z renifera akurat najczęściej robi się zupę lub pieczeń, a zamiast wędzenia suszy się mięso. To bardzo pospolite mięso, szczególnie w południowo zachodniej części wyspy. Mattak, czyli jedzona na surowo skóra wieloryba jest przysmakiem jedzonym najczęściej podczas przyjęć.

Najbardziej grenlandzkie danie to...

Chyba zupa z foki.

Opowiesz o niej – jak się ją robi i jak smakuje?

W konsystencji przypomina krupnik, ale ma dużo mocniejszy, lekko tranowy smak. Nie jestem specjalistą w opisywaniu smaków, trzeba by poczęstować Makłowicza albo Geslerową.

Po co Grenlandczykom elektryczne zamrażarki? W ogóle po co im zamrażarki?!

Zamrażarka jest ważną częścią wyposażenia AGD i to na nią wydałem część mojej pierwszej wypłaty. To może wydawać się dziwne w kraju, gdzie przez ponad pół roku panuje zima; ja sam byłem nie do końca przekonany, ale w końcu uległem perswazjom mojej partnerki. Szybko okazało się, że bez zamrażarki bardzo ciężko tu żyć.
Statek towarowy przypływa do Sisimiut raz w tygodniu, a jak okoliczne wody skuje lód to nawet rzadziej. Spora część produktów, które spożywamy, to mrożonki. Mrożone można tu kupić prawie wszystko, moje córki uwielbiają np. mrożone jogurty, które są dość powszechnym przysmakiem grenlandzkich dzieci. Poza tym w zamrażarce przechowujemy to, co sami upolujemy i złowimy, mięsa i ryb praktycznie nie kupujemy w sklepie. I nie jesteśmy jedynymi, którzy żyją w ten sposób. Zaopatrywanie się w mięso i ryby na własna rękę to ciągle ważny element życia na Grenlandii.

Czy obrzędy i tradycje związane ze świętami Bożego Narodzenia mocno różnią się na Grenlandii?

Cały grudzień w Sisimiut jest bardzo nastrojowy, domy są przyozdobione, a w pierwszą niedzielę adwentu do dzieci zebranych przed ratuszem zjeżdża Mikołaj z prezentami. Atmosferę grudnia na Grenlandii poczuć można oglądając ten filmik: https://www.youtube.com/watch?v=hIKbp2MlPbY 
Tegoroczne święta spędzimy oczywiście w rodzinnej atmosferze. Od kilku lat cała rodzina mojej partnerki na Wigilię zbiera się u nas w domu. Zjemy zapewne pieczeń z renifera, którego upolowaliśmy latem. Nie zabraknie żartów o Rudolfie oraz wspomnień z długiego polowania, które jest tu pewną formą spędzania czasu razem. Dzieci nie muszą czekać na pierwszą gwiazdkę, gdyż w tym okresie praktycznie nie robi się widno. Prezenty rozlokowują już nad ranem, przez cały dzień odwiedzają nas też dzieci rodziny i znajomych, by odebrać swoje prezenty. Zapewne pojawią się nieco zawstydzeni kolędnicy, a wieczorem można iść na pasterkę. Kościół w Sisimiut jest drewniany i ma wspaniałą akustykę. Na deser, zgodnie z tradycją, zjemy duński „ris ala mande”, czyli ryż gotowany na mleku, wymieszany z bitą śmietaną i posiekanymi migdałami. Jeden z nich wrzuca się w całości, a na szczęściarza, który go znajdzie czeka dodatkowy prezent.
W pierwszy dzień świąt tradycyjnie je się popołudniowy bufet, my zapewne zjemy u mojej teściowej, a 26 grudnia najczęściej spotyka się z przyjaciółmi. Od rodziny też trzeba odpocząć.

W Katarze rozgrywany jest właśnie mundial. Grenlandczycy są fanami piłki nożnej?

Tak, i mimo postkolonialnej przeszłości większość z nich będzie kibicowała reprezentacji Danii.

A jak wygląda lato na Grenlandii?

Przede wszystkim panuje dzień polarny tzn. nie robi się ciemno. To bardzo specyficzne zjawisko, do którego trzeba się przyzwyczaić. Do tego lato jest krótkie, w Sisimiut gdzie mieszkamy ostatni śnieg w interiorze topnieje z końcem maja, a na początku września znowu przykrywa okoliczne szczyty. Temperatura rzadko przekracza 10 stopni, ale w porywach może dojść nawet do 20. Jak ktoś nie lubi upałów to Grenlandia jest ziemią obiecaną.

Jednym z grenlandzkich obrazków są kolorowe domy. To tylko urozmaicenie szarej codzienności?

Dziś tak, ale kiedyś wszystkie kolory miały swoje funkcje, na przykład na żółto malowane były budynki służby zdrowia. Dzisiaj każdy może wybrać na jaki kolor maluje swój dom.

„Kaffemik” dosłownie oznacza „daj mi kawy” i na Grenlandii jest fenomenem. Dlaczego?

Jest to przechodnia impreza, na którą zaprasza się znajomych a w mniejszych osadach wszystkich mieszkańców. Nietaktem jest niepojawienie się choć na chwilkę, szczególnie gdy zostaliśmy zaproszeni osobiście. Kaffemik organizuje się przeważnie z okazji urodzin, do których Grenlandczycy przywiązują bardzo dużą wagę. Powodem do świętowania są jednak również rocznice, pierwszy dzień szkoły a ci bardziej lubiący spotkania w większym gronie organizują go nawet w dzień zapisania pięcioletniego dziecka do szkoły.
Dość ważny jest kaffemikowy savoir vivre, który różni się nieco od tego przyjętego w Polsce. Jak już wspomniałem, jest to impreza przechodnia a zapraszający podaje tylko czas jej rozpoczęcia i zakończenia. Z tego też powodu nie jesteśmy zobligowani do pojawienia się na konkretną godzinę, wystarczy że zmieścimy się w podanym przedziale czasowym. To jak długo zostaniemy zależy od tego, jak blisko jesteśmy spokrewnieni lub zaprzyjaźnieni z organizującą kaffemik rodziną oraz od ilości obecnych gości. Po przyjściu należy usiąść do stołu, a jeśli nie ma wolnych miejsc poczekać chwile, aż któryś z gości je zwolni. Gospodarz najprawdopodobniej zaserwuje nam kawę i ciasto, czasem skosztować można również grenlandzkich przysmaków jak suszona ryba, krewetki lub krab. Kiedy skończymy jeść, a w przedpokoju widzimy nowych gości, należy ustąpić im miejsca.

Podobno powiedzenie komuś „śmierdzisz” nie jest tam obraźliwe...

Tak, ale tylko dzień przed urodzinami. Dawniej na Grenlandii rzadko zażywano kąpieli, mówiło się, że robi się to jedynie w dzień urodzin. Dlatego dzień przed zapach był najmniej przyjemny. Stąd tradycja, że dzień przed urodzinami mówi się do solenizanta, że śmierdzi. Nieco mnie to zdziwiło, kiedy usłyszałem tak zdecydowaną deklarację po raz pierwszy.

Za czym najbardziej tęsknisz mieszkając na Grenlandii?

Życie na Grenlandii jest dość specyficzne. Żyjemy tu w odizolowanych od siebie miasteczkach i chociaż jest sporo perspektyw spędzania wolnego czasu, to czasem brakuje tej możliwości wybrania się na długi weekend do innego kraju. Tak po prostu dla małej odmiany. Połączenia lotnicze są bardzo drogie, a przez częste opóźniania podróżowanie jest dość czasochłonną rozrywką. Brakuje też czasem typowo polskiego jedzenia, chociaż na grenlandzką kuchnię nie narzekam.

Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w Radzyniu Podlaskim...

Dzięki, do zobaczenia.

Komentarze obsługiwane przez CComment

Kategoria: