Ta strona używa plików cookies.
Polityka cookies    Jak wyłączyć cookies?
AKCEPTUJĘ
Kocham Radzyń Podlaski

  Kochamy nasze miasto i jesteśmy z niego dumni!

KULTURA I HISTORIA

W nocy z 12 na 13 grudnia został wprowadzony w Polsce stan wojenny

Anna Wasak

W nocy z 12 na 13 grudnia został wprowadzony w Polsce stan wojenny. Pragniemy Państwu powiedzieć, co on oznaczał dla konkretnych ludzi. Poniżej wspomnienia Janusza Olewińskiego - działacza pierwszej "Solidarności" internowanego, skatowanego w obozie w Kwidzynie, przewodniczącego Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Internowanych i Represjonowanych w Siedlcach.

Wizyta „uprzejmych panów” z SB

Było kilkanaście minut po północy, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Nie spali jeszcze, bo najpierw pozwolili pobaraszkować trochę dłużej swym pociechom, a gdy wszyscy troje wykąpani i zmęczeni dokazywaniem zasnęli, żona mogła wreszcie dokończyć sobotnią krzątaninę. Wlewała właśnie wodę do wanny, marząc o ciepłej kąpieli, więc krzyknęła w głąb mieszkania: „Janusz, otwórz!” On machinalnie skierował się do drzwi. Myślą był wciąż jeszcze przy ostatnich zdaniach czytanej książki. Zajmował się kolportażem prawicowych wydawnictw i miał zwyczaj zapoznawać się z ich treścią. Pracował w siedleckiej Telekomunikacji, wybrano go do władz miejskich „Solidarności”, stąd częste, nawet niespodziewane wizyty o nietypowych porach nie dziwiły domowników.

Tym razem w progu stali dwaj panowie, którzy przedstawiwszy się krótko: „Urząd Bezpieczeństwa”, poprosili go dosyć grzecznie, żeby wyszedł z mieszkania na chwilę. Nie protestował - nie chciał niepokoić żony, która od trzech miesięcy była w stanie błogosławionym, nie chciał, by hałas obudził dzieci. Jeszcze wtedy nie przeczuwał niebezpieczeństwa. Nawet nie pomyślał, żeby się ciepło ubrać. Chwycił z wieszaka kurtkę, nogi wsunął w półbuty. Jednak gdy był już na klatce schodowej, uprzejmi panowie chwycili go żelaznymi uściskami za ramiona i siłą sprowadzili przed blok, wepchnęli do milicyjnej okratowanej nyski. Droga nie była długa,za kilka minut byli na miejscu - przed Komendą Wojewódzką MO. Na placu przed budynkiem stała już niewielka grupa - pięć, może sześć osób. Rozpoczęło się oczekiwanie. Mówili mu potem, że tej nocy był silny mróz. On tego nie zauważył. Myślał o rodzinie. Ciężarna żona z trójką dzieciaków została bez bez opieki i pomocy. Wszystkie pieniądze włożył do kieszeni marynarki, która została w domu, ale ona o tym nie wie. Dopóki ich nie znajdzie, będzie bez grosza. Co zrobi, kto ją wesprze?

„Na białe niedźwiedzie”

W ciągu pięciu godzin grono internowanych w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku w Siedlcach urosło do ok. 80 osób. Nad ranem wszystkich zapakowano do więźniarek. Na pytanie, dokąd ich wiozą, jeden ze strażników odwrzasnął: „Na białe niedźwiedzie!” Gromki śmiech pozostałych trzech nagle ucichł, gdy jeden z internowanych rzucił od niechcenia:”Jeszcze się nie zdarzyło, żeby konwój z takiej wyprawy powrócił”. Okazało się, że zawieziono ich do odległej ok. 50 km od Siedlec Białej Podlaskiej, gdzie przebywali do 8. lub 9. stycznia. Trzymano ich w pełnej izolacji, w 3-4-osobowych celach. Na parterze grasowały szczury. Przywykły już do obecności ludzi, internowanym jednak było trudno oswoić się z tymi współlokatorami. Januszowi się poszczęściło, mieszkał na piętrze wraz z młodym i czerstwo wyglądającym rolnikiem. Jego współlokator przyzwyczajony do stałego przebywania w otwartej przestrzeni szczególnie ciężko znosił warunki zamknięcia w ciasnej celi, toteż nieustannie tłukł ręką w drzwi i oznajmiał, że chce się widzieć z komendantem. Wreszcie ten się pofatygował do celi rolnika, nie dlatego, że go wzywał, ale ponieważ nie chciał się na noc rozbierać i oddawać odzieży na zewnątrz celi, czego od więźniów żądano. „Ło, sam pan komendant przyszedł po moje portki, to mu je łoddam”-skomentował rolnik. Pamięta takie drobne wydarzenia, bo stanowiły urozmaicenie w monotonii więziennego życia.

”Panowie, wiozą nas na wschód”

Gdy nastąpiła kolejna przeprowadzka, ciągle trzymał siny mróz. Konwój składał się z kilku nysek więziennych, gazików, motocykli z koszami, na których ustawione były karabiny maszynowe. Czuli się, jakby grali w filmach o II wojnie światowej. Szyby pojazdów były zamarznięte, więc internowani chuchali na nie, by przez niewielkie szpary śledzić, dokąd są wywożeni. Dziwili się, gdy dostrzegli, jak bardzo przygotowany był ich przejazd: u wylotu najmniejszej nawet leśnej dróżki stali uzbrojeni mundurowi. A ponieważ od prawie miesiąca nie mieli żadnych wiadomości o tym, co się dzieje w Polsce, byli przekonani, że trwają działania wojenne. W pewnej chwili jeden z internowanych, który pochodził z Białej i dobrze znał okolicę, stwierdził z przerażeniem: ”Panowie, wiozą nas na wschód”. Pozostali kazali mu dokładnie śledzić drogę i ustalili, że gdy będą zbliżać się do granicy, młodsi zaatakują uzbrojonych strażników, którzy jechali z przodu i z tyłu nyski, pozostali zaś w tym czasie wyskoczą z pojazdu i będą uciekać. Konwój nie zbliżył się jednak do granicy, a dojechał do Włodawy. Potem był jeszcze Lublin i Kwidzyn.

Wszechnica. „To zgromadzenie jest nielegalne”

W Lublinie mieli cele po kilka godzin otwarte, a ponieważ wśród uwięzionych znajdowała się również śmietanka intelektualna, wpadli na pomysł, by bezczynnie nie marnować czasu pobytu w więzieniu, ale wykorzystać go na dokształcanie. Zorganizowali wszechnicę, w jej ramach uczyli się języków obcych, historii, prawa.

Janusz Olewiński najbardziej interesował się tymi ostatnimi. Były jasno prowadzone i wyjaśniały konkretne sytuacje, w jakich się mógł znaleźć. Taka wiedza dawała spokój, większą pewność siebie w nieuniknionych spotkaniach z MO czy UB. Bardzo się Januszowi przydała. Władze więzienne tolerowały na początku te spotkania, z czasem jednak chciały wprowadzić ograniczenia i kazano przedstawiać komendantowi do akceptacji wykaz tematów wykładów. Podczas jednego z nich prawnik wyjaśniał problemy związane z zatrzymaniami i przesłuchiwaniami, instruował, jak się powinni jego słuchacze w takich sytuacjach zachowywać, jakie przysługują im prawa. W pewnym momencie do celi wszedł strażnik więzienny, przysłuchiwał się chwilę, a gdy do jego świadomości dotarła treść wykładu, nie wytrzymał i krzyknął do zgromadzonych: ”Dosyć tego! To zgromadzenie jest nielegalne!” Odpowiedział mu gromki śmiech. Ktoś nawet wystąpił z propozycją: „Niech więc nas pan stąd wypuści. Chętnie się rozejdziemy.”

Pacyfikacja w Kwidzynie

Po pobycie w Lublinie pozostała mu wiedza, a z Kwidzyna wywiózł inną pamiątkę na całe życie. Stało się to podczas pacyfikacji, która miała miejsce 14 sierpnia 1982 roku.

Rodziny internowanych otrzymały zezwolenie na widzenie, przybyły więc licznie, choć dla wielu z nich droga była bardzo uciążliwa i trwała dwa dni. Tymczasem tylko kilka osób wpuszczono na widzenie, pozostałym zabroniono kontaktu z internowanymi, ci zaś zaczęli protestować. Stali na placu przed ogrodzeniem więzienia, tłukli rytmicznie łyżkami w metalowe talerze i skandowali: ”Wpuścić rodziny !”, śpiewali pieśni.

O to chodziło władzom więzienia. Mieli bunt, z którym się trzeba było rozprawić. A demonstracja siły była potrzebna, bo zbliżała się rocznica powstania „Solidarności”, najwyższy czas zatem było przypomnieć, kto tu rządzi, i pokazać, że z każdym jest w stanie się rozprawić.

Rozprawili się więc. Ale zaczęli od rokowań. Do komendanta więzienia udała się trzyosobowa delegacja protestujących na rozmowy. Trwały one dość długo, bo potrzebny był czas na sprowadzenie posiłków z okolicznych więzień, między innymi ze Sztuma; skończyły się zaś, gdy ciągle oczekujący na wynik rozmów internowani zostali otoczeni przez uzbrojone oddziały. Ich grupowanie dokonywało się na oczach oczekujących na widzenie członków rodzin internowanych. Pacyfikacja rozpoczęła się od lania wody z armatek na wypełniony protestującymi dziedziniec więzienia. Nie było żadnego uprzedzenia, ostrzeżenia, rozkazu: ”Rozejść się!” Rozgrzani sierpniowym słońcem uderzający w nich nagle strumień wody odczuwali nie tylko jako bardzo silny, ale i lodowato chłodny.

Jednak początkowo nikt się nie ruszał z miejsca, starali się zachować spokój, jednak to tylko wznieciło agresję w atakujących. Gdy okazało się jasne, że nie pohamują jej własnym opanowaniem, zaczęli biegiem wycofywać się z placu do baraków więziennych. Jeden z internowanych nie biegł, ale szedł. Dopadli go, stłukli pałkami, zdołał wprawdzie przekroczyć próg, ale to nie pomogło, długo jeszcze pastwili się nad nim w korytarzu. Podczas polewania wodą Janusz Olewiński stał niedaleko wejścia do więzienia, wraz z innymi wbiegł na korytarz, ale już nie zdołał dotrzeć do własnej celi, wszedł do pierwszej lepszej, przylgnął do zakratowanego okna. Więzienie w Kwidzynie mieściło się w czterech parterowych barakach, nie można było obserwować tego, co się działo na dziedzińcu z góry, ale i tak widok z okna wyrwał mu z ust okrzyk: „Bandyci!” Natychmiast uciszył go strumień wody skierowany na jego twarz.

Bili do nieprzytomności

Przerwane zostały wizyty, na które już wcześniej zezwolono, a gdy nieliczni członkowie rodzin opuścili teren więzienia, rozpoczęła się właściwa pacyfikacja. Internowani już nie protestowali, siedzieli w celach, ale to nie chroniło od pobicia. Wpadali do cel, wyciągali internowanych na korytarz i bili do nieprzytomności. Bywało, że nad jednym bezbronnym, powalonym na ziemię pastwiło się kilkunastu, waląc pałami, gdzie popadło, kopiąc w głowę, brzuch, po nerkach ciężkimi, okutymi metalem buciorami. Albo wchodzili po kolei do cel, zamykali się od wewnątrz i do nieprzytomności bili tam przebywających. Albo wylewali pastę PCV na podłogę 50-metrowego korytarza i kazali po niej iść internowanym. Gdy ci, stawiając niezdarnie nogi w śliskiej mazi szli bardzo wolno, by się nie przewrócić, ustawieni wzdłuż korytarza w szpaler strażnicy więzienni tłukli ich pałkami. Jeśli ktoś się poślizgnął i przewrócił, był bity do nieprzytomności.

Na pytanie, dlaczego tak się zachowywali, Janusz Olewiński nie daje odpowiedzi wprost. Nie, nie byli pod wpływem narkotyków, przynajmniej nie robili takiego wrażenia. Ale pamięta, że niektórzy oficerowie tzw. wychowawcy mieli wygięte daszki tak, jak hitlerowcy, a gdy internowani wołali do komendanta w obronie katowanego kolegi: ”Przecież oni go zabiją!” odpowiadał: „Tak, bo ja im tak kazałem”.

Skutki pobicia

Jaki był skutek pacyfikacji obozu internowanych w Kwidzynie? Około dwudziestu osób tego samego lub następnego dnia zabrano stamtąd do pogotowia i szpitala. Trzy osoby z tego grona stały się inwalidami. Pamięta również szesnastoletniego, krótko ostrzyżonego blondyna z Zamościa, był tak drobny i chudy, że zamknięte kajdanki zsuwał z dłoni. Gdy go zobaczył po pacyfikacji, całą głowę miał w sinych pręgach, a inni mówili, że całe ciało miał takie. Inny młody chłopak na drugi dzień po pacyfikacji stracił przytomność, zabrali go do kliniki w Gdańsku lub Gdyni, gdzie walczył o życie trzy miesiące. Przeżył. Teraz mieszka w Kanadzie. Ale to nie wszystko. U jednych skutki pobicia ujawniały się od razu, u innych po dłuższym czasie. Jeden internowany, nie pamięta jego nazwiska, ale przypomina sobie, że był mężczyzną bardzo dobrze zbudowanym i pochodził z Radomia, zmarł w styczniu 1983 roku, miesiąc po zwolnieniu z Kwidzyna.

Janusz Olewiński został zwolniony z internowania 30. listopada 1982 roku. Wkrótce jednak trafił do szpitala z powodu zanikania płytek krwi, pękały mu naczynia krwionośne, przy banalnym skaleczeniu przez kilkanaście minut nie udawało się zatamować krwotoku. Ciało puchło mu do tego stopnia, że mógł chodzić tylko w dresach. Półroczne leczenie farmakologiczne okazało się nieskuteczne, zmuszony był poddać się operacji usunięcia śledziony.

Oskarżeni o czynną napaść na funkcjonariuszy

Były jeszcze inne konsekwencje pacyfikacji w Kwidzynie. Tych najbardziej poszkodowanych, najciężej pobitych władze więzienia oskarżyły o...czynną napaść na funkcjonariuszy. Urządzono im pokazowe procesy, dostali wyroki, które odsiadywali w do czasu ogłoszenia amnestii. Po latach Instytut Pamięci Narodowej , Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu robi dochodzenie przeciwko sędziom w tych procesach, bo jak w 1991 r. stwierdził sąd, były fałszowane protokoły przesłuchań. Sami funkcjonariusze zeznawali na swą niekorzyść, a sędzia osobiście ich naprowadzał, jak mają mówić, by oskarżyć swe ofiary.

Solidarność serc

Jak rodzina Janusza zniosła rozłąkę? Jak się okazało, żona z dziećmi nie została zupełnie bez pomocy. Kilka dni po pamiętnym 13. grudnia ktoś przytaszczył do ich mieszkania kawał rąbanki, tak duży, że ledwo można go było dźwignąć, ktoś inny przyniósł pieniądze, słodycze dla dzieci, które wówczas były rarytasem wydzielanym skąpo na kartki. W Siedlcach bardzo szybko utworzył się Komitet Pomocy Internowanymi i ich rodzinom. Niewielkie, może 30-osobowe grono jego członków pod kierownictwem głównie ks. Józefa Miszczuka potrafiło zorganizować wszechstronną pomoc - materialną, żywnościową, ale również medyczną i prawną. Do miejsc internowania przyjeżdżali siedleccy biskupi Jan Mazur i Wacław Skomorucha, przywozili paczki żywnościowe dla wszystkich internowanych, nie tylko dla swych diecezjan. Sklepy były wówczas puste, ale różni ludzie głównie rolnicy, przynosili, przywozili produkty żywnościowe do sióstr sakramentek, które gotowały, piekły, przygotowywały paczki.”Była wtedy wielka, prawdziwa solidarność między ludźmi” - wspomina Janusz Olewiński. Można było liczyć na służbę zdrowia. Wszędzie internowani otaczani byli szczególną opieką – tak było w szpitalu miejskim w Kwidzynie, Probutach.

Gdy konieczne okazało się leczenie szpitalne, dało się załatwić dla Janusza miejsce w szpitalu warszawskim. Gdy przyjechał tam, okazało się, że wszystko jest dla niego przygotowane, nie brakło dla niego lekarstw, otoczony był wspaniałą opieką. Prowadząca go lekarka obiecała mu: „Żaden komunista nie zbliży się do pana”. Na hasło „Solidarność” otwierały się serca i drzwi domów w całej Polsce. Rodziny internowanych zapraszane były latem na wczasy pod gruszą. Chłopi przyjmowali na kilka tygodni do swych domów i najczęściej na własny koszt gromadę obcych ludzi, bo chcieli się jakoś włączyć do sprawy. Nie byli aktywnymi działaczami „Solidarności”, nie drukowali, nie kolportowali, nie siedzieli, to, mówili, chociaż w ten sposób pomogą tym, co się narażali i ucierpieli.

Podlaska Pielgrzymka Piesza

Gdy tylko jako tako wylizał się z własnej choroby, włączył się w pomoc poszkodowanym. Wspólnie z kolegami wpadł na pomysł, jak organizować pieniądze na pomoc poszkodowanym w stanie wojennym. Od 1984 do 1988 roku zajął się zaopatrzeniem Podlaskiej Pielgrzymki Pieszej na Jasną Górę. Pamiętający te czasy mogą sobie wyobrazić, że to nie było proste zadanie, ale wszędzie spotykali się z wielką otwartością, życzliwością i chęcią pomocy. Znaleźli się tacy, którzy nieodpłatnie użyczali samochodów, inni oddawali swe kartki na benzynę. Gdy samochód pielgrzymkowy podjeżdżał pod CPN, stojący w kilkugodzinnych kolejkach kierowcy przepuszczali go, a pracownicy stacji wlewali paliwo do baku, choć kartki pochodziły z różnych źródeł, a obowiązywała zasada, że paliwo należało się tylko właścicielowi samochodu, na który kartki zostały wydane.
Inny problem stanowiło zaopatrzenie z żywność w czasach, gdy w sklepach świeciły pustki, a większość podstawowych produktów spożywczych była reglamentowana. Jednego roku udało się w siedleckim Drosedzie załatwić 1000 pasztetów drobiowych, oczywiście zadbano o odpowiednią procedurę, żeby te pasztety przeszły oficjalnie przez sklep. To jednak nie pomogło. Zanim pielgrzymi wrócili do domów, w zakładzie było SB i oskarżało dyrekcję o przestępstwo gospodarcze.

Codziennie trzeba było dla 10-tysięcznej pielgrzymki dostarczać pieczywo. Tu też pojawiały się problemy, ale i objawiała się solidarność. Gdy Olewiński raz przyjechał do piekarni po odbiór zamówionego pieczywa, piekarz powiedział: „Bierz pan to szybko i uciekaj, bo byli tu ubecy i zabronili mi sprzedawać wam chleb. Jak pana przyłapią, zabiorą go panu, a mnie wyleją z pracy”. W innym miejscu, a było to w sobotę, piekarz się przestraszył pogróżek i chleba dla pielgrzymów nie upiekł, tłumacząc to jakąś awarią. Nie było rady. Zaczęli jeździć po innych piekarniach i zbierać potrzebną ilość pieczywa. W większości piekarń odbiorcy rezygnowali z części zamówień, by dać możliwość zakupu chleba dla pielgrzymów, w wiejskich sklepikach czekający na dostawę rezygnowali zupełnie z zakupu, twierdząc, że przeżyją te dwa dni, jedząc kartofle.

Powrót do podziemia

Doświadczenia wyniesione z internowania nie zniechęciły go do działalności w patriotycznej. Po powrocie z Kwidzynie i warszawskich szpitali Janusz Olewiński włączył się w działalność podziemną. Kolportował literaturę prawicową: Dmowskiego, Popławskiego, ks. Paradowskiego, pismo „Pod prąd”. Puszczał to w obieg nie tylko do prawicowych, ale i lewicowych kanałów, o co ci z lewa mieli do niego pretensje.

W swym mieszkaniu wydawał siedlecki Biuletyn Informacyjny, przy czym pomagała mu żona i dzieci. Inne formy działalności w tym czasie przypominały akcje Małego Sabotażu z czasów okupacji. Na murze Spółdzielni Zabawkarskiej „Miś” wisiał wielki napis zrobiony białymi literami na czerwonym tle: „Niech żyje Partia - przewodnia siła narodu”. Zamalował „ch” w słowie „niech” i kilkutysięczna załoga znajdujących się po przeciwnej stronie ulicy Zakładów Dziewiarskich „Karo” mogła przez dwa tygodnie czytać hasło: „Nie żyje Partia...” Potem ktoś domalował zamalowane ch, potem on ponownie je zamalował, trzeci raz już nie ryzykował z obawy, że może być obserwowany.

Wymyślili również będący znakiem czasu sposób nękania esbeków. Sklepy były wówczas puste, kupienie czegokolwiek graniczyło z cudem, wymagało wielogodzinnego lub wielodniowego czekania w kolejkach, olbrzymiego samozaparcia, czasem siły łokci. Zaczęli na wydawanych ulotkach zamieszczać ogłoszenia, że są do sprzedania po okazyjnych cenach atrakcyjne i niedostępne wówczas towary. Do ogłoszenia dołączali telefon lub adres jakiegoś esbeka. Kilku lub kilkunastu potencjalnych klientów dziennie zgłaszających chęć zakupu pralki, telewizora, mebli, dywanu czy maszyn rolniczych skutecznie uprzykrzało im życie.

Znalazł kilka sposobów na przenoszenie ulotek. Latem ubierał się lekko, żeby było widać, że nic nie ma przy sobie. Ulotki wkładał do kartonowych pudełek po makaronie, a te do siatki z „okami”, żeby było widać, że niesie makaron. Gdy była deszczowa pogoda, brał ze sobą parasol - pozbawiony materiału, wkładał go do pokrowca, a w zyskana wolną przestrzeń wpychał ulotki. Często oklejał nimi budynki, bawiąc się w kotka i myszkę z tymi, którzy kilkakrotnie w ciągu nocy potrafili je zrywać, gdy robiony domowym sposobem klej jeszcze był ciepły.

Na akcję plakatowania ulic przed wyborami wybrał się z żoną. Uśpione dzieci zostawili same w domu. „To był błąd” - przyznaje po latach. „Gdyby nas wówczas złapali, dzieciaki zostałyby same”.

Żona - Grażyna była dla niego cały czas podporą. Nie protestowała przeciwko jego zaangażowaniu. Gdy podczas internowania męża, wykorzystując jej szczególnie trudną sytuację, wzywali ją na milicję i namawiali, by wpłynęła na niego, zdecydowanie odmawiała. Nie miała żalu, gdy on odmówił skorzystania z przepustki należącej mu się z racji narodzin córki. Wcześniej zastanawiał się głęboko, co by zrobił, gdyby za cenę wolności, tak potrzebnej nie tylko jemu, ale i całej rodzinie, zwłaszcza żonie, kusiliby go czy szantażowali, by zdradził „Solidarność”. Gdy to się stało, gdy na więziennym korytarzu spotkał siedleckiego esbeka chcącego dać mu przepustkę, po prostu odmówił. „To przyszło samo” - twierdzi.

Wychowanie patriotyczne

Dzieci nie tylko były wtajemniczone w podziemną działalność ojca, ale się w nią angażowały. Na zdjęciu z marca 1986 roku widać 4-letnią Magdę, 10-letnią Monikę i 11-letniego Roberta powielających kolejny numer Informatora Siedleckiej „Solidarności”. Lepiej niż rodzice wiedzieli, który to jest esbek. „Nigdy się nie wygadały, nie opowiadały o mojej podziemnej działalności nikomu niepożądanemu. Z dziećmi trzeba rozmawiać, wyjaśniać im, o co chodzi. Wtedy kształtuje się ich przekonania, postawy i wtedy potrafią zachować tajemnicę.”

Tajemnicą była działalność ojca, ale nie były nią przekonania i postawa członków rodziny. Nie kazał dzieciom chodzić na pierwszomajowe pochody. Po pochodzie obowiązkowym wypracowaniem było sprawozdanie z jego przebiegu. Młodzi Olewińscy odrabiali pracę domową, pisali sprawozdania o przebiegu ... przygotowań do pochodu. Nie było również kłamstwa i półprawd całość kończyła się zdaniem: „A na pochodzie nie byłam/em.” Na pytanie nauczycieli o przyczynę nieobecności odpowiadały, że 1. Maja to święto robotników, a nie uczniów.

Córka Monika, będąca wówczas uczennicą VII klasy, na wiedzy o społeczeństwie dostała za zadanie napisać historię MO i SB. W domu pełno było materiałów na ten temat, bo ojciec kolportując nielegalne wydawnictwa, po jednym egzemplarzu każdego tytułu pozostawiał we własnej bibliotece. Nauczycielka - komunistka wybrała Monikę do przeczytania wypracowania w klasie. Podobno czerwieniała i bladła na zmianę, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, gdy dziecko przytaczało kolejne daty i fakty z dziejów obydwu formacji.

Podczas rewizji ubecy zajrzeli i do dziecięcego zeszytu. Gdy przeczytali „wywrotową pracę”, zaczęli skrupulatnie przeglądać każdy uczniowski zeszyt, każdy podręcznik szkolny.

Dzieci nie uczestniczyły w manifestacjach pierwszomajowych, za to ojciec zabierał ich na pielgrzymki, demonstracje, „żeby to wszystko widziały, żeby uczestniczyły w tym i nie musiały się tylko z podręczników uczyć o czasach, w których żyły.” Przez to były niejednokrotnie świadkami, jak ich ojciec był aresztowany, „zapraszany” na przesłuchania nawet podczas świątecznego spaceru z rodziną po ulicach Siedlec.

Na pielgrzymkę ludzi pracy na Jasną Górę w 1985 roku zabrał córkę Monikę. Do szarej torby z niewielkim napisem „Solidarność Internowanych” włożył wielki transparent ze słowami :”Bez Boga i Solidarności nie ma chleba i wolności”. Już na częstochowskim peronie ostrzegano pielgrzymów, że w mieście trwają łapanki i rzeczywiście, zanim doszli na Jasną Górę, zdążyli zaliczyć komisariat i za ów niewielki napis na torbie został skazany na zapłacenie grzywny w wysokości 50 tys. zł, podczas gdy jego renta wynosiła wówczas 9 tys. Po uwolnieniu z aresztu dotarł na Jasną Górę, rozwinął transparent i ubrał się w koszulkę z orłem w koronie i napisem „Solidarność”. Wzbudził tym tak wielką sensację, używał bowiem symboli i „znaków państwa i organizacji nieistniejących”, co podlegało wysokim grzywnom, że wielu pielgrzymów robiło sobie z nim zdjęcia.

Ciągłe rewizje

Do ciągłych rewizji w domu dzieci się przyzwyczaiły, wiedziały, jak się mają zachowywać. Kiedyś wpadli do ich mieszkania, gdy trzecioklasista Robert właśnie wrócił ze szkoły, nie zdążył nawet zdjąć obowiązującego w szkole granatowego fartuszka. Gdy przetrząsali mieszkanie, dzieciak jak gdyby nigdy nic wziął plecak z książkami i powiedział, że idzie do szkoły, bo ma dziś na drugą zmianę. Wyszedł spokojnie z mieszkania i z bloku, a potem popędził ostrzec kolegów ojca, że u nich w domu jest rewizja. Ojciec zabierał dzieci na pielgrzymki, demonstracje, manifestacje, „żeby to wszystko widziały, żeby uczestniczyły w tym i nie musiały się potem o tych wydarzeniach uczyć z książek.

Mieszkanie Olewińskich było zresztą ciągle pod obserwacją. Ponieważ Januszowi Olewińskiemu po powrocie z internowania dyrekcja siedleckiej Telekomunikacji odmówiła przywrócenia do pracy i rodzina została bez środków do życia, zakupili urządzenie do prania dywanów i chodzili z nim do domów klientów. A ponieważ wówczas telefon był rarytasem, klienci przychodzili zamawiać usługi do ich domu. Kiedyś, gdy już zawiesili tę działalność, do ich mieszkania zadzwonił klient, a na jego pytanie, czy tu znajduje się pralnia dywanów, żona mu odpowiedziała: „Pralnia zwinięta”. Natychmiast zza drzwi wyskoczył ubek, machnął mu swą legitymacją przed nosem, po czym gwałtownie chwycił go za poły płaszcza i wrzasnął mu w twarz: „Dokumenty!” Był pewien, że to, co usłyszał, było hasłem i odzewem. Nieporozumienie zostało wyjaśnione, ale zaatakowany znienacka mężczyzna długo jeszcze nie mógł dojść do siebie.

Artykuł ukazał się się w "Naszym Dzienniku" 13 grudnia 2000 roku. O losach innych działaczy "Solidarności" w stanie wojennym i po 1989 r. opowiem w kolejnych artykułach.

Fot. https://internowani-represjonowani.pl.tl/Stan-wojenny.htm

Komentarze obsługiwane przez CComment

Kategoria: